Po prawie 40 latach dostajemy sequel Soku z żuka. Film miał swoją premierę 6 września 2024 roku. Mimo że reżyser zarzekał się, że jego filmy nie doczekają się kontynuacji – oto jest. Bardzo ciekawe i chwytliwe zagranie pojawiło się już w samym tytule. Dwa razy Beetlejuice i mamy Sok z Żuka 2. Ponownie na ekranie zobaczymy Winone Ryder, Michaela Keatona czy Monice Bellucci. Świeżym dodatkiem do obsady jest współpracująca już z Burtonem przy innym projekcie Jenna Ortega.
Po nieoczekiwanej tragedii rodzinnej, kobiety Deetzów wracają do domu w Winter River. Lydia wciąż pamięta Beetlejuice’a, natomiast ma większe zmartwienia — nastoletnią córkę Astrid. Która otwiera portal prowadzący w zaświaty. W obu światach w powietrzu wiszą kłopoty, tak więc kwestią czasu jest, kiedy ktoś trzykrotnie wypowie imię Beetlejuice’a, a podstępny demon wróci, żeby wywołać chaos taki, jaki tylko on potrafi.
O czym dokładniej jest ten film? O wszystkim. Przede wszystkim jak na film kinowy przynajmniej dla mnie jest za krótki. Bardzo dużo wątków upchanych wręcz na siłę. Oglądając go, odnosi się wrażenie, że nie ma punktu wyjścia, do którego dąży. Mamy Beetlejuice’a, który w zaświatach ukrywa się przed swoją byłą żoną – Monica Bellucci – i tu w sumie jak dla mnie jej rola się kończy. Cudowna aktorka, która nie miała możliwości pokazać swoich umiejętności aktorskich w tej produkcji. Miała fenomenalne wejście, a potem już tylko szła. Jak dla mnie stracony potencjał świetnej aktorki.
Pojawia się policjant z zaświatów ścigający naszego demona i jego ex. Pojawia się wątek skomplikowanych relacji córki i matki. Mamy dwóch adoratorów Lydii. Mamy pogrzeb, znowu ktoś trafia do poczekalni w zaświatach, znowu ktoś zaprzyjaźnia się z duchem. Jest tego sporo. I to, co może razić to to, że większość z nich jest ucinana. Po prostu znika. Część z nich, mimo że wydaje się, że jest przełomowa, to jest ucinana i nie prowadzi donikąd. Jednak dużym plusem pokazanie jest ewolucji głównej bohaterki, to, w jakim miejscu się teraz znalazła jak sobie radzi z życiem.
Jeżeli chodzi o samo widowisko, dostaliśmy sekwencję animowaną, czarno-białą. Tańczą, śpiewają, mamy żarty z psychoterapii, stację kolejową z lat 70. Jednym słowem miszmasz. Jeśli chodzi o efekty specjalne, reżyser użył bardziej różnorodnych technik. Stwory z zaświatów dalej są powykręcane, pojawia się odwołanie do pierwszej części poprzez technologię po klatkową.
Wizualnie nie zawodzi. Fabularnie poddałabym to dyskusji, bo zależy czego oczekujemy. Jest to sentymentalny powrót, fajny na wieczór z popcornem, ale nie jest to arcydzieło sztuki Burtona.