Neve Campbell, Courteney Cox i David Arquette w ikonicznym slasherze, który zapoczątkował długofalową serię hitów kinowych. Recenzja horroru „Krzyk” (1996).
Prażona kukurydza, okna tarasowe z widokiem na przykryty mrokiem ogród i szumiąca cisza, którą nagle przerywa dźwięk telefonu. Nie ma bardziej kultowego, horrorowego prologu niż ten z „Krzyku” Wesa Cravena. Drew Barrymore tworzy tu kreację na przemian rozczulającą i rozdzierającą serce, zagraną półgłosem i diabelsko intensywną, a scena z jej udziałem to zaledwie przedsmak gry, do jakiej zapraszają widzów reżyser ze scenarzystą, Kevinem Williamsonem. To najlepszy przykład autoreferencyjnego slashera w dziejach. Zwroty fabularne w „Krzyku” dziś, dwadzieścia siedem lat po premierze, są równie bystre, jak były w 1996 roku.
Po zabójstwie nastoletniej Casey Becker na miasteczko Woodsboro w Kalifornii pada blady strach. Jest wręcz namacalny, bo czyhający na mieszkańców, psychopatyczny Ghostface depcze przyszłym ofiarom po piętach i niemal dyszy na ich karki. Sidney Prescott (Neve Campbell) nie pozbierała się jeszcze po utracie matki, gdy morderca umieszcza ją w samym centrum „zabawy” na śmierć i życie. Przyjaciele dziewczyny giną, jeden po drugim. Kto stoi za makabrycznymi zbrodniami i czy szaleńca uda się powstrzymać?
Krzyk Recenzja kultowego horroru z Neve Campbell i Drew Barrymore
„Krzyk” zrodzony został z miłości do kina i jego najmroczniejszej alei. Twórcom udało się to, o czym w połowie lat 90. nie marzył już chyba nikt w showbiznesie − przywrócili oni kino stalk n’ slash na piedestał Hollywoodu; sprawili, że zabójca w masce i pelerynie znów stał się straszny. Jak mógłby nie straszyć, skoro poza zdolnością zadawania śmiertelnych ciosów nożem posiadł też umiejętność psychologicznego terroryzowania swoich ofiar?
Tak jak Ghostface okazał się swoistym novum w katalogu zamaskowanych rzeźników, tak „Krzyk” wywrócił reguły horroru do góry nogami. Przemieszał tropy i utarte schematy, złamał kilka narracyjnych prawideł, zaskoczył wielu, serwując plot twist za plot twistem. Film stanowi wyważony miks samoświadomego kina grozy, czarnej komedii i thrillera w stylu whodunit. Jego wielki atut polega na tym, że można go powtarzać w nieskończoność: za każdym kolejnym seansem zauważy się w nim coś, co wcześniej umknęło naszej uwadze (obłąkaną mimikę twarzy aktora, który później okaże się zabójcą; element układanki, będącej częścią morderczego planu). Postmodernistyczny, metafikcyjny charakter będzie utrzymywał „Krzyk” w młodości jeszcze przez długie lata. To horror pełen filmowych dyskusji, który po napisach końcowych − nomen omen − wywołuje gorące filmowe rozmowy. Ponoć kandydatami na jego reżyserów byli między innymi Raimi, Robert Rodriguez i Danny Boyle. Myślę, że tylko Tarantino wyszedłby „Krzykowi” na zdrowie, gdyby zastąpił Cravena za kamerą.
Czytaj też: „Skinamarink” – recenzja bez spoilerów. Horrorowe objawienie czy flaki z olejem?
Siłą filmu jest też nieśmiertelny, zabójczy soundtrack − nie tylko z uwagi na kultowe kawałki Soho czy Alice’a Coopera, ale przede wszystkim z racji innowacyjnej aranżacji muzycznej kompozytora, Marco Beltramiego. Wokalizowany motyw muzyczny, towarzyszący wybranym scenom, upiornie pięknie uzupełnia się z meandrami scenariusza. O genialnej obsadzie, z Campbell i Courteney Cox na czele − która po współpracy z Cravenem przez lata władała hollywoodzkim Olimpem − nawet nie muszę wspominać. Mógłbym o „Krzyku” pisać jeszcze długo, a skwituję go ładnie tak: to absolutny filmowy monument i niezatapialny klasyk. Jego powtórka przed premierą nowej, już szóstej odsłony serii, jak zawsze, była dla mnie wielką frajdą.