Kaylee i Kevin to rodzeństwo w wieku sześciu i czterech lat. Dzieci budzą się pewnej nocy w pustym domu i zdają sobie sprawę, że ich rodzice przepadli – zostali pozostawieni sobie. Z nieznanych powodów znikają okna, klamki i drzwi. Korytarze i pomieszczenia stają się labiryntem, z którego nie ma ucieczki; w dodatku z odmętów mroku dochodzi demoniczny głos, namawiający bohaterów do złego. Recenzja filmu „Skinamarink”.
Kosztujący zaledwie piętnaście tysięcy dolarów straszak Kyle’a Edwarda Balla najpierw zbudował swoją renomę podczas obiegu festiwalowego, a następnie „przypadkiem” wyciekł do sieci, stając się sensacją wśród internautów. Czego to nie słyszeliśmy o „Skinamarink” w ciągu ostatnich kilku tygodni. „Film przeklęty”, „budzący grozę portal do koszmarów dzieciństwa”, „wywołuje obsesję”. Słów pochwały nie brakowało; nie tylko od profesjonalnych krytyków, ale też od mas – pisano nawet, że „Skinamarink” to horror, który „podbił TikToka”.
Skinamarink Recenzja horroru, który wstrząsnął internetem
Nie sposób odmówić Ballowi biegłości technicznej, a filmowi autentyzmu, jeśli chodzi o efekt ziarnistej taśmy VHS („Skinamarink” ogląda się chwilami jak home movie z piekła rodem). Mroczna, subtelnie oświetlona na niebiesko przestrzeń, statyczne ujęcia oraz niepokojące szmery, szumy, niekiedy głosy zza światów – te elementy budują film, który może niekoniecznie straszy, jak wmówiono nam w licznych materiałach zza oceanu, ale roznieca napięcie, dostaje się pod skórę. Na poziomie realizacyjnym to mocny horror offowy, szkoda tylko, że jego klaustrofobię nie każdy kupi, a minimalizm finalnie tylko mu szkodzi.
Ball nie wykazuje szczególnej dbałości o emocje targające dziećmi; trudno zresztą piać z zachwytu nad aktorskimi popisami pięciolatków. To film, którego koncept lepiej sprawdziłby się, przekuty w kilkunastominutowy krótki metraż – nie w formie stuminutowych flaków z olejem. Atmosfera izolacji i zguby traci na sile gdzieś po połowie godziny, a film staje się festiwalem wielominutowych ujęć na: ściany, kąty, sufity, ekrany telewizyjne emitujące kreskówki z lat 30., puste przestrzenie nieprzedstawiające właściwie nic. Od miałkich eksperymentów Balla wolę takie eksperymentalne horrory jak „Berberian Soud Studio”, „Pod skórą” Glazera czy „Begotten”. „Skinamarink” zanadto testuje cierpliwość widzów, nie jest mięsistym horrorem, w którym ze smakiem można zanurzyć kły. Nie jest też żadnym awangardowym objawieniem, na jakie pozuje – Ball serwuje w kilku scenach jump scare’y godne pozbawionego wyobraźni amatora.
Z rezerwą i do pewnego stopnia doceniam „Skinamarink” jako przykład kina autorskiego o lękach najmłodszych i dziecięcym świecie, który drży w posadach. Ball podjął próbę przedefiniowania, czym jest niszowy horror, tak jak zrobili to przed laty twórcy „Blair Witch Project”. „Próba” to, niestety, słowo-klucz. W teorii ta kameralna historia miała sponiewierać nerwami widzów i wbić ich w fotel. Film do teraz zapowiadany jest w materiałach prasowych jako najbardziej przerażający od lat. Jakież będzie rozczarowanie polskich widzów, gdy zmierzą się na salach kinowych ze „Skinamarink” i dławiącym poczuciem… narastającej senności. Premiera filmu na dużych ekranach już 10 lutego.